Życzenia Hieronimkowe 2025

Z okazji Święta Tłumacza, w dniu naszego Patrona Św. Hieronima, Stowarzyszenie Tłumaczy Polskich składa swoim członkom i wszystkim tłumaczom życzenia Wszystkiego Najlepszego – wielu powodów do satysfakcji z wykonywanej pracy, interesujących zleceń oraz odkrywania nowych, ciekawych dróg zawodowych.

Z okazji naszego Święta wkrótce poniżej zamieścimy krótkie wspomnienia z pamiętnika naszej koleżanki. Jednocześnie tradycyjnie zachęcamy naszych członków do nadsyłania swoich wspomnień i relacji fotograficznych, którymi moglibyśmy wzbogacić naszą stronę.

Z pamiętnika tłumaczki

Wizyta radnych z Londynu. Miejsce akcji: Targówek, Bielany, Kampinos i okolice

Lata temu – dokładnie prawie dwadzieścia (łezka się w oku kręci) – zaproponowano mi obsługę tłumaczeniową wizyty dużej grupy ok. dwudziestu londyńskich radnych, którzy przybyli do Warszawy na zaproszenie jednej z dzielnic. Bardzo chętnie przyjęłam to kilkudniowe zlecenie, gdyż program wizyty zapowiadał się niezwykle ciekawie. Poza tym jestem zdania, że zlecenia „w terenie” tłumaczowi służą i stanowią miłą odmianę od całodziennej pracy w  jednym miejscu, choćby najwspanialszym. Londyńskich radnych najbardziej interesowało to, jak w Warszawie wygląda ochrona środowiska. Mieszkańcy Warszawy nie segregowali wtedy jeszcze śmieci, ale funkcjonowały różne zakłady i miejsca, w których można było pokazać coś ciekawego, co miało mniejszy lub większy związek z ekologią.

I w ten oto sposób z naszymi przemiłymi gośćmi odwiedziliśmy Miejskie Przedsiębiorstwo Oczyszczania na Woli, Zakład Utylizacji Stałych Odpadów Komunalnych na Targówku, stacje klimatyczne na Bielanach, Kampinoski Park Narodowy, po którym oprowadzał nas autentyczny gajowy, zapoznając nas z miejscowymi gatunkami ptaków i zwierząt (m.in. z rysiem, choć tylko na planszach). Następnie odwiedziliśmy gospodarstwo agroturystyczne w Grabowie k/Tłuszcza, gdzie piekliśmy w piecu własnoręcznie uformowany chleb i wędziliśmy w tradycyjnej wędzarni znakomitą kiełbasę, a ponieważ zimy były wtedy jeszcze prawdziwe, zaliczyliśmy też najprawdziwszy kulig saniami, który gościom ogromnie się podobał. Byliśmy też na kolacji w gospodzie stylizowanej na wiejską, gdzie przygrywała nam ludowa kapela a serwowano nóżki, chleb ze smalcem, kaszankę, salceson, ogórki, bigos i inne tradycyjne polskie dania, które naszym angielskim gościom niekoniecznie jakoś bardzo smakowały, ale, jak przystało na Anglików, nie dali tego po sobie poznać.

Gdzie w tym wszystkim była moja rola? Otóż była ona dość kluczowa, gdyż przez cały czas tłumaczyłam na angielski wszystko jak leci. Często pojawiała się terminologia specjalistyczna, tłumaczenie było więc bardzo potrzebne, mimo, że część „wizytatorów” wywodziła się  z angielskiej Polonii. Na pożegnalny wieczór burmistrz dzielnicy zaprosił naszych gości do myśliwskiej gospody w środku Kampinosu, na ekologiczną „dziczyznę”. Nie byliśmy jedynymi gośćmi, gdyż przy jednym ze stołów w tej samej sali biesiadowali głośno zachowujący się „lokalsi”, którzy im dłużej trwała nasza kolacja, tym bardziej się rozkręcali. Nasi goście z Londynu mieli więc okazję poznać miejscowe „klimaty”, choć niektórzy nie czuli się zbyt komfortowo obawiając się (i słusznie), że głośne rozmowy przy sąsiednim stole wkrótce przerodzą się w awanturę. Nasz burmistrz najpierw wysyłał posłów, w końcu spróbował sam zaradzić sytuacji i podszedł do głośnych biesiadników z prośbą, aby się uciszyli, gdyż zaraz będą przemówienia. Na to nasi rozbawieni sąsiedzi ryknęli śmiechem i wcale nie mieli zamiaru ani się uciszyć ani nigdzie pójść, a wręcz zaczęli się nieco odgrażać, sypiąc przy tym przekleństwami. To ich rewir, i oni sobie mogą  tu tyle siedzieć, ile chcą i robić, co chcą! Zapanowała konsternacja. Niektórzy nasi goście byli lekko wystraszeni, inni niezadowoleni i też chcieli interweniować, jeszcze innym podobało się, że „coś się dzieje” i jest fajna zabawa. Ale w sumie niewiele brakowało, aby sytuacja wymknęła się spod kontroli.

„Natenczas” Pan Burmistrz zawołał: „Pani Kasiu, zaczynamy!”. I pośród tej wrzawy zaczął  wygłaszać pierwsze zdanie toastu na cześć naszych znakomitych gości. Ja zaczęłam ze stoickim spokojem tłumaczyć na angielski, wygłosił zdanie następne, i nagle, w trakcie, gdy je tłumaczyłam, stał się cud i zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Nasi barczyści sąsiedzi ucichli. I tak już było do końca toastu! Siedzieli i słuchali. Z zapartym tchem. To, że udało mi się zainteresować  naszych krewkich bywalców procesem tłumaczenia na żywo uważam za jeden ze swoich największych zawodowych sukcesów. Było tak jakbym nagle ich zaczarowała.  A może po prostu zupełnie postronne osoby potrafią docenić naszą pracę? To dobrze, bo tłumaczenie ma służyć porozumieniu między narodami. A  najlepiej jest, gdy  przyczynia się do pokoju. <3<3<3

Katarzyna Diehl