Wakacyjne lektury. Barwna relacja kol. Bożeny Markiewicz z Warszawskich Targów Książki

(Warszawskie Targi Książki, maj 2018)

Widziane z Krakowa

Zarząd STP poprosił mnie o poprowadzenie spotkania z panią Barbarą Grzegorzewską podczas Salonu Literackiego oraz o udział w Salonie Dyskusyjnym na temat sytuacji na rynku wydawniczym. W środę, jadąc pociągiem, pani siedząca obok mnie przygotowywała się do podobnego wystąpienia na innym spotkaniu. Warszawa powitała nas słońcem, a następnie kilkugodzinną ulewą. Wieczorem nadrabiałam zaległości kulturalne świetnie graną Udręką życia. (…)

W dniu spotkania, we czwartek, przybyłyśmy z panią Barbarą Grzegorzewską na Stadion sporo wcześniej.  Podszedł do nas chudy, starszy pan w kapeluszu, wyglądający jak bikiniarz z lat sześćdziesiątych. Przypomniał, że pani Barbara, to stara znajoma, następnie zaatakował nas niezwykle przekonywującym monologiem. Mówił, że wprawdzie na stałe mieszka w Londynie, ale właśnie wrócił z Francji od przyjaciela:

– Emmanuela, wiedzą panie, Macrona. Świetny gość, nowy de Gaulle. Bo jest tak, że odziedziczyłem spadek na setki tysięcy funtów i budujemy ośrodek dla bezdomnych. Będę też stawiał pomnik mojemu przyjacielowi Kotańskiemu. Lata przyjaźni, stare dzieje!

Następnie z prędkością karabinu maszynowego opowiedział o wieloletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych i interesach, które tam prowadzi, a w Europie opiekuje się, buduje, planuje, przedsiębierze, spotyka, jeździ, pisze i wydaje.

– Po Targach jadę do Londynu, spotkać się z Tony’m i Cherie. Blairami. Potem będziemy omawiać projekt pomnika z Cameronem. Jego żona, Samantha, mówię wam, ekstra kobitka. Wpadnie też moja stara przyjaciółka, Judy Dench…

Musiałyśmy przerwać fascynujące wywody, by punktualnie zacząć spotkanie. Zasiadłyśmy na tzw. Kanapie literackiej i w tym momencie nad kopułą stadionu zaświeciło słońce. Przedstawiła nas Prezes STP, Monika Ordon-Krzak. Pani Barbara opowiadała, że najpierw tłumaczyła przeróżne teksty na francuski, bo wtedy uważała, że na polski nie potrafiłaby. Okazało się, że w obie strony robi to doskonale. Przez lata zapoznała polskie dzieci i dorosłych z Mikołajkiem, Oskarem, Erykiem-Emmanuelem Schmittem i wieloma innymi twórcami. Mówiła o tym jak w latach siedemdziesiątych opisywała homary, małże, sery, wina i inne przysmaki w bardzo zgrzebnej wtedy Polsce. Następnie odkryła w sobie wyczucie sceny i ucho do dialogów, czyli szczególną pasję do sztuk teatralnych. Przetłumaczyła na polski dziesiątki sztuk i powieści, a także sporo polskich tekstów na francuski (Iredyński, Szaniawski, Bardijewski, Shaeffer). Opowiadała o tłumaczeniu bajek Charlesa Perrault, pierwszym pobycie we Francji, zachwycie tamtejszym jedzeniem. Nie zdążyłyśmy porozmawiać o drugiej miłości – Grecji. Słuchacze pytali o specyficzne trudności w tłumaczeniu literatury, o kontakty w zagranicznymi wydawcami czy współpracę z pisarzami francuskimi, były też wspomnienia bliskich znajomych. Przedstawiciele wydawnictwa ZNAK sprzedawali Mikołajka, a pani Grzegorzewska wytrwale wpisywała dedykacje. To bardzo ciepła i skromna osoba, a równocześnie niezwykle dzielna i silna – mimo przebytego udaru w rewelacyjnej formie. Dziękujemy!

W piątek Monika wprowadziła nas w dyskusję o roli i pozycji „Tłumacza na rynku wydawniczym” w następującym gronie: Grażyna Szarszewska – dyrektor Polskiej Izby Książki, Marzena Wasilewska – redaktor w wydawnictwie Albatros, Rafał Lisowski ze Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury i ja, spotkanie prowadził Wojtek Gilewski. Gdyby rozumieć dosłownie tytuł spotkania – to tłumacze chodziliby po owym rynku, patrzyli na stragany-wydawnictwa i wybierali sobie produkty, czyli najatrakcyjniejsze warunki współpracy i honoraria. W polskich realiach to wydawca wybiera i decyduje, zazwyczaj mało płaci, trudno nawiązać z nim współpracę i rzadko daje się namówić na propozycje tłumacza, który przecież też sporo czyta i zna rynek.

Wojtek Gilewski starał się rozgrzewać dyskusję, prowokując między innymi upadkiem czytelnictwa, traktowaniem tłumaczy jako taniej siły roboczej, zaś goście pilnowali się, by raczej „iść środkiem drogi”. My mówiliśmy, że wydawnictwa często podpisują współpracę z początkującymi, więc tanimi. Albatros nie zgadzał się z nami, że przekłady są coraz słabsze; możliwe, że oni nie odczuwają tego problemu, bo dobierają sobie dobrych tłumaczy. My, członkowie jury zasiadający w nagrodzie Kuryłowiczów, w zeszłym roku z trudem wyłowiliśmy dwie poprawnie przetłumaczone książki, inne wyglądały jakby nie przeszły żadnej korekty ani konsultacji naukowej. Pani Szarszewska podkreślała, że poważne nakłady idą na dystrybucję, dlatego brakuje pieniędzy dla tłumaczy. Pani Wasilewska twierdziła, że największe koszty w „produkcji książki” pożera promocja, ten dział też decyduje o tytule i okładce. Przedstawicielka wydawnictwa narzekała na brak rzetelnych korektorów i edytorów na rynku, co jest prawdą. Nie zgadzam się z opinią Izby Książki, że Harlekiny nie pomogły w popularyzacji czytelnictwa, natomiast ubolewam, że nie wykorzystano tej sytuacji, by je porządnie przekładać, bo ich czytelnicy, tak jak wszyscy inni na to zasługują. Zastanawiam się też, jak się ma omawiany przez nas upadek czytelnictwa do gwałtownie wzrastającej liczby osób zwiedzających Targi i kupujących tam książki.

Na jednym z naszych, krakowskich spotkań, zaproszony wydawca powiedział, że wydawca i tłumacz/autor idą w jednym kierunku, mają jeden cel – dobrą książkę, jeden bez drugiego nie istnieje. Myślę, że po prostu są dobre, średnie i kiepskie wydawnictwa, niemal wszystkie schlebiają rynkowi, a o czytelnikach i ich gustach decydują rodzice na bardzo wczesnym etapie. Niezbędny jest w tym procesie pośrednik – tłumacz. Dlatego to spotkanie było bardzo ważne, musimy zwracać uwagę na nasze trudności na rynku i w naszych relacjach, by je poprawiać. Przyszło bardzo wielu słuchaczy, zadawali sporo pytań, które podsycały dyskusję. Na zakończenie, i w nawiązaniu do jednego z wątków dyskusji na temat coraz gorszej jakości językowej publikowanych tłumaczeń, kiedy nie wszyscy uczestnicy panelu zgodzili się z tak właśnie postawioną przez Wojtka tezą, dramatycznie zabrzmiało retoryczne pytanie moderatora, czy aby przypadkiem nie podcinamy gałęzi, na której siedzimy: wydawcy – publikując złe jakościowo przekłady, tłumacze – tworząc złej jakości teksty, bo to przecież prosta droga do dalszego upadku czytelnictwa.

Moje dodatkowe przemyślenia: – wiele wydawnictw i to dobrych nie podaje nazwiska tłumacza w internecie;

– wydawnictwa prześcigają się w dostarczaniu na polski rynek książki w tydzień, dwa po jej zagranicznej premierze, co często przekłada się na gorszą jakość (zatrudnia się kilku tłumaczy);

– nie chodzi o to, żeby wydawać wyłącznie książki, które za granicą są bestsellerami, ale wyławiać te mniej popularne, mniej znanych pisarzy, którzy w swoim kraju może niewiele wnoszą nowego, ale dla nas ich książki mogą okazać się ważne i odkrywcze;

– uważam, że mamy braki w literaturze obcej z początku dwudziestego wieku, ale przy obecnej polityce pogoni za nowościami, zapewne nigdy ich nie nadrobimy;

– zagraniczne wydawnictwa drukują na okładkach informacje, że dana pozycja zdobyła taką czy inną nagrodę, poleca je licząca się gazeta, podobała się ważnemu politykowi czy celebrycie. Szkoda, że my nie mamy szanowanych przez wszystkich autorytetów, na które moglibyśmy się powoływać.

Ciekawostka: wydawcy narzekali na ogromną wilgoć panującą na stadionie po środowej ulewie, którą skumulowała i zatrzymała zamknięta czasza, podobno książki pęczniały i zwijały się kartki.

Nasuwa mi się porównanie między WTK a KTK. W 2017 roku byłam na WTK, na uroczystości wręczania nagrody im. Kuryłowiczów – doskonały dojazd do Targów, fatalny w Krakowie; WTK: mimo mapy i wielu informatorów, trudno znaleźć potrzebne miejsce, błądzimy, bo winda oferuje chyba osiem poziomów i nigdy nie wiadomo, dokąd zawiozą nas ruchome schody – w Krakowie jest łatwiej się odnaleźć. Jednakowy tłok w soboty i niedziele. W Warszawie jest obszerna, niezmiernie cenna przestrzeń rekreacyjna: świeże powietrze, krzesła, sofy, stoliki, bufety. W Krakowie dramatycznie brakuje możliwości, by gdziekolwiek przysiąść, odpocząć i coś drobnego przegryźć. Gdyby tak dało się łączyć dobre i poprawiać…

W pociągu powrotnym niedaleko mnie siedziała pani, która pracowicie robiła korektę książki na laptopie.

Bożena Markiewicz